niedziela, 20 grudnia 2015

Bój pod Pułtuskiem - wrzesień 1939 rok

BÓJ POD PUŁTUSKIEM

Późno w nocy z 5 na 6 września odnalazłem baterię w lesie pod Pniewem. Porucznik Sylwestrowicz mel­dował jakieś nieistotne szczegóły, więc czym prędzej go wysłuchałem i zakopałem się na kilka godzin w sia­no na moim wózku.
Przed świtem obudził mnie szef baterii, ogniomistrz Szklarczyk, meldując, że mam jechać do majora po rozkazy. Opowiadał przy tym, że całą noc patrolował z zapasową obsługą las wokół baterii, bo podobno wszędzie pełno jest szpiegów. O patrolowanie nie miałem pretensji, ale skąd w lasach pod Pułtuskiem szpiedzy? Skąd się tu mieli znaleźć? Przesadza stary wojak!
Pojechałem do majora, który zorientował mnie w sytuacji. Cały 1 pułk piechoty stał w rezerwie, ale przygotowany do odparcia broni pancernej. W pierw­szej linii piechoty wyznaczono punkty obserwacyjne artylerii, skąd mieliśmy powitać ogniem niemieckie czołgi. Ulokowałem się na skraju jakiegoś młodego, rzadkiego lasku, ciągnącego się poza szosą na Pułtusk, telefoniści natychmiast przeciągnęli kabel do baterii. Przed nami widniało rżysko: równe pole ciągnące się chyba na kilometr. Całe więc strzelanie będzie trwa­ło najdłużej 3 minuty. Trzeba będzie się śpieszyć. Wyjaśniłem to telefonicznie porucznikowi i poleciłem okręcać zapalniki do granatów. A kanonierom kaza­łem pobiegać koło armat. Jest chłodno, niech się więc rozgrzeją, muszą być rozruszani i gotowi do szybkiej pracy.


Wokół panowała senna cisza. Obfita rosa wskazywa­ła, że czeka nas znów upalny dzień. Skraj polany za­ścielały długie, białe pasma mgły. Cicho zajechały na gumowych kołach armatki przeciwpancerne, wyciąga­jąc ciekawie długie, cienkie gardziele w stronę widnie­jącego za ścierniskiem lasu. Piechurzy leżeli grupkami nieco dalej, w głębi lasku.
Do południa nie działo się nic, jeżeli nie brać pod uwagę meldunku Szklarczyka, że ma zmartwienie z papierosami - nie tyle z papierosami, co z ich bra­kiem. Jesteśmy na racji wojennej, dotąd jednak bateria nie otrzymała jeszcze przydziału papierosów. Sam nie paląc, nie doceniałem tego braku, ale teraz uprzyto­mniłem sobie, jak musieli się czuć żołnierze w więk­szości przecież palący. Jak tu zaradzić? Szklarczyk zgłasza, że koło stanowiska armat na samochodzie jest spółdzielnia piechoty, która ma papierosy. Kupić można.
- No więc kupujcie, ogniomistrzu!
- Ale to nie takie proste, bo bateria ma pieniądze tylko na kucie koni.
- No to niech porucznik Sylwestrowicz wypłaci na papierosy z tych pieniędzy, a jak będę u was, to kwit poświadczę.
- Nie wolno, panie kapitanie!
- Ja daję rozkaz, wykonacie go natychmiast!
Tak więc zaczynałem wojnę, co dzień popełniając jakieś przestępstwo. Wczoraj samowolnie opuściłem baterię, dzisiaj bezprawnie dysponuję pieniędzmi. Na szczęście wszystkie wojny są pod pewnymi względami do siebie podobne. Wiedziałem już, że na każdej woj­nie trzeba czym prędzej powyrzucać wszelkie regula­miny, i to na samym początku. Szklarczyk zapomniał jednak całkiem, jak było na poprzedniej wojnie, i bałwochwalczo czcił pokojowe bóstwo zwane regula­minem.
W miarę jak słońce wysuszało rosę, a działo się to szybko, okazywało się, że okoliczne lasy bynajmniej nie są puste. Tu i tam obozowały, przemieszane z od­działami wojsk, grupki ludności uciekającej spod gra­nicy. Wóz w jednego konia, na nim kilka tłumolców, krowa przywiązana z tyłu, kilka bab i kupa dziecia­ków. Wszystko zastraszone, zakurzone i wymęczone. Ogni nie wolno palić. Ale jak dać dzieciom jakąś łyż­kę strawy? Więc jednak tu i tam wykwita mały, nikły dymek. Taki konieczny, cywilny dymek. Pod innym krzakiem może telefoniści odgrzewają wczorajszą zim­ną zupę, bo przecież kuchnia tu nie przyjedzie! Jak odróżnić dym wojskowy od cywilnego? Gdzie tu bi­waki wojsk, a gdzie obozy z tysiącami uciekinierów? A niemiecki lotnik, który zaraz po wschodzie słońca zaczął krążyć nad naszymi pozycjami, sam bezpieczny, zaglądał do naszych lasków i wypatrywał oczy, by później zarzucić okolicę kłębami czarnych dymów z armatnich pocisków.
W pewnej chwili w głębi lasku dało się zauważyć niezwykłe poruszenie. Poszedłem w tamtą stronę. Kil­ku żołnierzy zatrzymało młodego chłopaka. Ubrany był tylko w spodnie i koszulę, na głowie miał cyklistówkę, w ręku prowadził rower, który nie miał nu­meru. Chłopak nie posiadał dokumentów. Szpieg. Miał lat osiemnaście, mówił spokojnie, dobrą polszczyzną. Pochodził z następnej wsi, jechał rowerem do stryja zamieszkałego za szosą. To wszystko mogło być praw­dą, było zupełnie prawdopodobne.
Ale... ale sierżant trzymał w ręku blaszane podłuż­ne puszki, wypełnione pakułami nasyconymi naftą. Cztery takie puszki, ustawione w rogach naszego bi­waku i podpalone, wytyczały kłębami czarnego, tłu­stego dymu rozłożenie wojska niemieckiemu lotnikowi. Przewrócone mogły zapalić suche podszycie, rozniecić pożar i wykurzyć nas z jedynego ukrycia, jakie da­wał las.
Oficerowie piechoty przepytywali chłopca. Sierżant wołał głośno, by przynieśli postronek. Sąd polowy i na gałąź!
Czy chłopak był gapą i bez potrzeby jeździł, nie mając dowodów, po terenie przyszłej walki, czy pudeł­ka z pakułami wyrzucił w chwili zatrzymania, czy też dziwnym zbiegiem okoliczności leżały tu porzucone przez kogo innego? Szpieg czy gapowaty wiejski wy­rostek? Wreszcie — Niemiec czy Polak?
To tu gdzieś pod Pułtuskiem znajdowała się przecież wieś niemiecka, Nowosielce, z której jedyny Polak, sołtys, uciekł w obawie przed swymi sąsiadami. A ta­kich wsi było więcej.
Nie czekałem na rozstrzygnięcie tej trudnej do roz­wiązania sprawy. O przeprowadzeniu normalnych do­chodzeń nie mogło być mowy. Staliśmy tu zresztą dla odparcia niemieckich czołgów, a wszystko inne było przecież mniej ważne.
Tymczasem pod Pułtuskiem wybuchła wrzawa wal­ki. Nasz drugi dywizjon, który stał pod miasteczkiem, rozpoczął ogień, prowadząc go w dużym tempie. Po­wtarzane serie wystrzałów grzmiały po lasach roznosząc daleko echo bitwy. Wkrótce usłyszeliśmy głuche „uff uff” haubic. Na punkcie obserwacyjnym telefo­nista powtarzał bez przerwy:
- Wanda, tu Julek, Wanda, tu Julek - A od cza­su do czasu. - Popraw uziemienie!
Podchorąży, oparty za drzewem, wypatrywał hory­zont przez lornetkę. Wszędzie zupełny bezruch. Do nas docierały tylko dalekie odgłosy toczącej się przed na­mi gwałtownej walki.
Miała ona taki przebieg: nasz drugi dywizjon, który w ciągu 36 godzin zrobił 70 km marszu po piaszczy­stych wertepach ziemi kurpiowskiej, rano 6 września stanął pod Pułtuskiem. Ta dawna rosyjska twierdza była doprowadzona do stanu jakiej takiej obronności; od marca prowadzono tu prace, łącząc forty umoc­nieniami polowymi, opierającymi się skrzydłami o brzeg Narwi. Były więc wykopane głębokie rowy strzeleckie, betonowe schrony dla karabinów maszyno­wych i obserwacyjne dla artylerii. Całość opasana była przeszkodami z drutu kolczastego, przebiegający­mi o sto metrów przed rowami strzeleckimi.
Zaraz po przybyciu na miejsce dowódca dywizjonu, kapitan Prosiński, otrzymał od majora Mazura, do­wódcy obrony przyczółka mostowego w Pułtusku, teczki zawierające szczegóły topografii terenu, szkice i dane do prowadzenia ognia.
Bateria 6 otrzymała odcinek z cegielnią, 5 - odci­nek lewoskrzydłowy naprzeciw wsi Jeżewo, zaś 4 - odcinek środkowy. Dowódca 5 baterii, kapitan Ry­dzewski, który kiedyś rozpoczynał swą służbę oficer­ską w mojej starej, 2 baterii, otrzymał od kapitana Prosińskiego swą teczkę, jednak po jej przejrzeniu doszedł do wniosku, że szkice oparte o stare rosyjskie mapy, z roku 1890, nie na wiele mu się przydadzą, zaś dane do prowadzenia ognia zostały opracowane na podstawie mapy o innej podziałce niż mapy, które miała bateria, pożytku więc z nich być nie mogło.
Kpt. Rydzewski odszukał na swym odcinku dowód­cę piechoty; był to zaledwie 20-letni podporucznik. Kapitan sprawdził widoczność przedpola z betonowych bunkrów, stan karabinów maszynowych i amunicji; porozmawiał ze strzelcami - rezerwistami, którzy byli w wieku ojca ich dowódcy. Podporucznik, pełen zapału i chęci do walki, z nabożeństwem słuchał rad kapitana, mającego już jedną wojnę za sobą.
Pierwszy meldunek o nieprzyjacielu przyniósł sier­żant piechoty, dowódca patrolu na przedpolu. Usłyszał on warkot motoru i nakazał swej drużynie zajęcie stanowiska ogniowego. Kiedy na drodze pojawił się samochód pancerny, kazał otworzyć ogień z rusznicy przeciwpancernej. Już po pierwszym strzale wóz pan­cerny stanął. Jeszcze jeden strzał - cisza. Wówczas dwóch strzelców podeszło do samochodu; znaleźli opar­tego o kierownicę zabitego żołnierza; drugi, strzelec kaemu, był ranny. Kapitan Rydzewski, upewniony o obecności nieprzyjaciela, rozpoczął wstrzeliwanie za­znaczających się na przedpolu punktów terenowych.
Wieczorem z południowego krańca wsi Lipniki wy­łoniła się niemiecka piechota — akurat w miejscu wstrzelanym przez kapitana. Bateria rzuciła tam nie­zwłocznie nawałę pocisków, za nią drugą i trzecią. Mimo to niemiecka piechota wykonywała ruch na­przód, posuwając się skokami, chwilami pełzając. Nasz schron z karabinami maszynowymi milczał. Zdziwiony tym kapitan pobiegł do schronu, wskazał celownicze­mu cel i podał celownik do otwarcia ognia, który z miejsca pokrył cel; teraz niemieccy piechurzy zo­stali przyciśnięci do ziemi.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy odezwała się niemiecka artyleria, strzelając w kierunku cegiel­ni i pustych koszar 13 pułku piechoty. Teraz kapitan pozostawił załodze bunkra pilnowanie niemieckiej pie­choty pod Lipnikami, a sam przeniósł ogień swej baterii przed cegielnię i koszary, na które ruszyła do szturmu niemiecka piechota. W cegielni doszło do uży­cia granatów ręcznych i rozpoczęła się walka wręcz na bagnety. Dowódca 6 baterii, kapitan Chomiński, musiał opuścić swój punkt obserwacyjny. Niemcy wprowadzili do walki liczne karabiny maszynowe, których gniazda były widoczne z punktu obserwacyj­nego kpt. Rydzewskiego. Wspierając swego sąsiada, kapitan granatami zmuszał je kolejno do milczenia. Już o zmroku ruszyła nasza piechota do przeciwuderzenia, wyrzucając Niemców z cegielni. Kapitan Cho­miński znów zajmuje swój poprzedni punkt obserwa­cyjny. Zapada noc. Koniec walki. Bateria melduje: zużyto po 80 pocisków na działo. Kuchnia połowa wy­daje obiad.
W nocy przychodzą jaszcze pełne pocisków, baterie uzupełniają amunicję do pełnego stanu. Na stanowi­skach dział czuwa obsługa, na punktach obserwacyj­nych, w centralach łączności - stan ostrej czujności; jest to już trzecia noc bez snu.
Cisza trwała do godziny 6 rano. O wschodzie słońca 7 września Niemcy otworzyli ogień; na odcinek obrony, wspierany przez baterię kpt. Rydzewskiego, strzelały trzy niemieckie baterie. Nasza 5 bateria Strzela na wieś Płochowo zajętą przez Niemców i ucisza niemiec­kie gniazda karabinów maszynowych. Ale dlaczego nasz schron z karabinami maszynowymi znów milczy?
Kapitan biegnie doń rowem dobiegowym i stwier­dza, że obsługa jest zaszokowana morderczym ogniem bijącym z trzech stron. Pociski wpadają do środka przez strzelnice.
Kapitan stanął nieco z boku strzelnicy, wycelował karabin maszynowy na Płochowo i zaryglował lufę. Teraz celowniczy rozpoczął ogień nie wysuwając się do strzelnicy; pociski układały się na Płochowie. Rydzewski wyskoczył ze schronu i znów rowem pobiegł z powrotem do swego punktu obserwacyjnego; teraz jego punkt był pod tak silnym ogniem, że kapitan mógł obserwować część przedpola jedynie przykładając oko do skraju szczeliny obserwacyjnej. Mimo tej ostroż­ności został jednak draśnięty pociskiem w głowę. Widząc w rejonie szosy karabin maszynowy, strzelający bez przerwy, kilkoma pociskami uciszył go na zawsze.
W tym momencie łączność telefoniczna z baterią zo­stała przerwana. Natychmiast telefonista dostał roz­kaz wyruszenia wzdłuż linii, celem naprawienia uszko­dzenia. Było to zadanie niełatwe; schron był pod sil­nym ogniem artylerii oraz ckm, wnętrze wypełniał drażniący oczy kurz kruszonego betonu, spadającego pyłu, ziemi wyrzucanej wybuchami pocisków wysoko w górę, gazu spalonego prochu i wduszanych siłą wy­buchów gazów z rozrywających się tuż przy schronie granatów. Załoga schronu ogłuchła, wszystkich ogar­niały torsje. Teraz, chcąc wydostać się ze schronu, należało wyskoczyć z otworu włazu i przebyć 20 me­trów dzielących schron od stodoły, która przesłaniała przed obserwacją i ogniem niemieckich cekaemów.
Telefonistę z przywiązanym na plecach aparatem wyrzucili żołnierze ze schronu o 5 metrów do tyłu, po czym podpełzł on ku stodole, w której znikł, dając za chwilę znak, że rusza dalej.
Ale tymczasem bateria milczała. Milczał również i nasz schron ckm. Niemcy, ośmieleni brakiem reakcji na ich działanie, prowadzili teraz ze wszystkich stron bezkarnie ogień. Czas mijał. Kapitan w ślad za pierw­szym wysłał drugiego telefonistę, zaś oficera do do­wódcy kompanii piechoty, rozkazując mu iść do schro­nu ckm i osobiście strzelać.
Wkrótce ujrzał, że pociski jego dział spadają na Płochowo: to oficer ogniowy baterii, porucznik Wojtkiewicz, samodzielnie rozpoczął ogień; za chwilę roz­lega się telefon. Nasz bunkier ckm owija delikatna mgiełka gazu: karabiny maszynowe strzelają.
Kryzys minął.
Teraz kapitan Rydzewski prowadzi ogień na Pło­chowo; jest głuchy, nie słyszy wybuchów pocisków, ale widzi ich dymy; przenosi ogień swych dział na wzgórze leżące na wprost, okładając je nawałami szyb­ko prowadzonego ognia. Bateria strzela z najwyższą szybkością. Dowódca nie liczy już pocisków, ocenia, że wystrzelił w ciągu kilkunastu minut dwieście gra­natów.
Tymczasem oficer ogniowy melduje, że bateria od godziny jest pod ogniem artylerii niemieckiej, która wymacuje ją seriami bateryjnymi. To ten ogień spo­wodował zerwanie kabli właśnie w pobliżu baterii i utrudniał ich naprawę. Straty baterii: jeden pod­chorąży i dwóch kanonierów rannych, dwa konie oka­leczone. Bateria otrzymała 4 dodatkowe jaszcze amu­nicji, mimo to ma teraz zaledwie po 20 pocisków na działo.
A właśnie Niemcy atakują Jeżewo. Więc na baterię idzie komenda: cel numer 5, po 3 pociski na działo. Podchorąży - obserwator i zwiadowca dostają mdłości od gazów wybuchających wokół schronu pocisków. Znów łączność zerwana. Teraz kapitan sam rusza na­prawiać kabel: wyskakuje ze schronu i czołga się do stodoły, dalej przetacza się od leja do leja. Za roz­walonym domem znalazł swych telefonistów leżących twarzami do ziemi. Odwraca jednego z nich, krzy­czy: - Dlaczego nie wróciłeś do schronu? - Telefo­nista na widok swego dowódcy zerwał się i stanął na baczność. Kapitan pchnął go z powrotem na ziemię, ale nie może się z nim dogadać. To samo z drugim. Obaj są ogłuszeni, zaszokowani. W tej chwili pomoc z nich żadna. Kapitan bierze telefon i pełzając rusza rowem przydrożnym. W pewnej chwili ogląda się i widzi swych zwiadowców, których pozostawił w schronie, biegnących co sił w nogach w stronę dro­gi. Podchorąży pierwszy dopadł rowu; melduje, że otrzymał rozkaz od dowódcy kompanii piechoty opu­szczenia schronu; piechota otrzymała rozkaz zwinięcia obrony Pułtuska.
Teraz pełzną wszyscy, jeden za drugim, rowem wznoszącym się lekko ku górze. Przed dowódcą ba­terii, który czołgał się na końcu, poruszał się podcho­rąży Wojciechowicz; ten w pewnym momencie zatrzy­mał się - otrzymał postrzał w obie nogi. Krew obfi­cie wypływa przez spodnie. Kapitan usiłuje go podźwignąć, ciągnąć. Podchorąży, wysoki, masywny mężczyzna, przedstawia ciężar nie lada. Skarży się, powtarzając wciąż: -Boli, boli... Kapitan jest bez­radny, unosi lekko głowę; Niemcy są w pobliżu, do­chodzą już do drutów. Musi więc zostawić rannego; poleca mu krzykiem wzywać pomocy, która mu się należy, jako rannemu, również od wroga.
Tymczasem cały patrol przemknął rowem przez grzbiet wzgórza i teraz, bezpieczny, posuwa się bie­giem naprzód. Jeszcze kilkadziesiąt metrów czołgania i kapitan jest już po drugiej stronie wzgórza, przy moście; w tym miejscu była ustawiona centrala tele­foniczna. Dowódca telefonistów meldował szczegóły dotyczące jego służby; teraz dopiero kapitan Rydzew­ski poczuł, że jest wyczerpany i przysiadł na skraju rowu; przez zaschłe gardło wydobył z trudem głos:
- Pić.
Na szczęście podoficer - telefonista miał w manierce czarną kawę.
Za chwilę kapitan wraca do pracy bojowej. Zarzą­dza zwijanie kabla, rusza pieszo przez most. Tu załącza aparat telefoniczny do linii. Bateria zgłasza się, działa stoją na stanowisku. Oficer ogniowy regulami­nowo melduje stan amunicji: po 5 granatów przeciw­pancernych na działo, amunicji zwykłej zupełny brak. Drogą maszeruje kompania piechoty ściągnięta z oko­pów. Trzeba tych żołnierzy podtrzymać na duchu. Za­powiada więc mijającym go piechurom:
- Bateria zaraz rozpocznie ogień!
- Pada komenda: Pierwsze działo cel numer 5, cztery pociski.
Rozlega się grzmot blisko strzelającej armaty. Twa­rze piechurów rozjaśniają się: nie są sami, ktoś im pomaga...
W ciągu niecałej doby bateria wystrzeliła 1200 po­cisków, a więc 10 pełnych jaszczów. Na wagę daje to 8 ton amunicji. Straty: 2 podchorążych, 2 kanonierów, 2 konie.
Tak skończyła 5 bateria swój pierwszy dzień wojny.

To właśnie 5 bateria kapitana Rydzewskiego oraz dwa działa z 2 baterii, wyratowane pod Stoczkiem przez ogniomistrza Ponomarenkę - razem sześć armat - stanowiło w drugiej fazie kampanii wrześ­niowej całą artylerię naszej dywizji. 22 września ran­kiem 5 bateria stała gotowa do marszu na drodze pro­wadzącej do cukrowni Wożuczyn, daleko za Zamo­ściem. Od tyłu kolumny poszedł okrzyk: „Niemcy jadą”. Byli to parlamentariusze, jadący do sztabu naszej dywizji. W pierwszym odkrytym wozie jechało, pod białą flagą, sześciu żołnierzy niemieckich i dwóch polskich oficerów. Samochody z trudem wymijały baterię i batalion piechoty. W dowództwie 1 pułku piechoty Legionów ppłk Parczyński przyjął parlamentariuszy. Pierwszy wszedł do wiejskiej izby ppłk Krawczyk, w płaszczu i polowej rogatywce. Za nim niemiecki hauptman, dalej rotmistrz naszego 8 pułku ułanów.
Podpułkownik Krawczyk zwrócił się do dowódcy 1 p. p. Legionów z żądaniem natychmiastowego złoże­nia broni. Oto już wczoraj cała armia generała Piskora złożyła broń. Wojna jest skończona!
Kiedy ppłk Krawczyk wypowiedział te słowa, nasze ciężkie haubice, którymi dowodził major Pietrzak, przemówiły po drugiej stronie Wożuczyna głębokim basem.
Słysząc grzmot ciężkich dział, od którego zadrżały szyby i posypał się tynk z powały, ppłk Krawczyk zwrócił się do ppłk Parczyńskiego:
- Proszę o natychmiastowe wstrzymanie ognia!
- Ognia nie każę przerwać. Dywizja rusza do na­tarcia. Panów odsyłam pod eskortą do dowództwa armii.
Po chwili delegacja odjechała.

Następnego dnia 2 i 5 bateria wspierały natarcia własnej piechoty na wieś Antonówkę, prowadząc ogień z odległości 700 metrów. O świcie na stanowisko 2 ba­terii przygalopowały trzy zaprzęgi artyleryjskie bez ludzi. Przodek był niemiecki. Ogniomistrz Ponomarenko natychmiast przyjął je do służby w swej baterii. Jezdni w sakwach znaleźli papierosy, czekoladę i sporo sucharów. Był to istny dar niebios. W czasie dziele­nia zdobyczy i zaprzęgania koni do naszych przodków na stanowisko dział przybyło ośmiu niemieckich kanonierów. Jeden z naszych oficerów zapytał po nie­miecku:
- Co wy tu robicie?
- Przyszliśmy po nasze konie, które się spłoszyły i zbiegły - Oto one - i ręką wskazywali na świeże, wypoczęte konie, wprzęgnięte już do naszych przodków
- Co za bezczelność! — wrzasnął oburzony Ponomarenko. - Najpierw oddać karabiny, a potem poroz­mawiamy!
Zdumienie niemieckich kanonierów nie miało gra­nic. Nie tylko nie oddano im koni, ale jeszcze odebra­no karabiny!
Jednak wkrótce nastąpił tragiczny finał walk dywizji.
Ze wszystkich stron otoczone kompanie i baterie, pod ogniem armat i karabinów maszynowych, topniały w oczach. 5 bateria oddała swe ostatnie strzały, strze­lając na wprost, po czym została zniszczona ogniem niemieckiej artylerii. Piękne kasztany, w czasie po­koju chluba naszego pułku, potonęły w bagnach pod Tarnawatką.
Kapitan Rydzewski i ppor. Thun ocaleli z pogromu, bo przypadkiem znaleźli się w niewielkiej fałdzie te­renu, gdzie nie docierały roje pocisków karabinów ma­szynowych, dziesiątkujących wszystko, co żyło i ru­szało się na baterii.
24 września 1 pułk artylerii lekkiej Legionów prze­stał istnieć, walcząc do ostatka.
Ale to było później. A tymczasem trwał zaciekły bój o przyczółek.
Po południu pojawiły się na północ od Pułtuska eskadry niemieckie, krążąc nad jakimś punktem. Od kluczy odrywały się kolejno pojedyncze samoloty i ostro pikując znikały za ścianą lasu. Potem słychać było głuche wybuchy bomb.
Pod wieczór zajrzał na mój punkt obserwacyjny przejeżdżający z 2 baterii ogniomistrz Ponomarenko, przez wiele lat zaprzęgowy mojej baterii. Stary wo­jenny praktyk, wyjechał pod jakimś pretekstem na­przód, by znów powąchać dobrze mu znanego prochu. Teraz opowiedział, że w samym Pułtusku, za Narwią, swe punkty obserwacyjne mają baterie drugiego dywizjonu, że miasta broni Obrona Narodowa wspierana przez lekkie i ciężkie baterie, które nadciągnęły tu dopiero po południu, grzęznąc od wczorajszego ranka w nadnarwiańskich piaskach. Niemcy pokazali się już rano: wpadło do miasteczka kilka ciężarówek z prowiantem - Niemcy byli przekonani, że Pułtusk jest w ich ręku. Bez strzału nasza piechota roz­broiła ich i wkrótce polskie kuchnie połowę gotowały niemieckie konserwy. - Niedługo potem - opowiadał Ponomarenko - na szosach prowadzących z Makowa i Ciechanowa zakurzyły długie kolumny ciężarówek. Pełnym gazem nadjechała niemiecka piechota. Kapitan Chomiński pierwszy rozpoczął ogień ze swego punktu obserwacyjnego przy cegielni, waląc w kolumnę granatami. Motory stanęły, a niemiecka piechota wysy­cała się z wozów i ruszyła do natarcia, ale już strze­lały trzy baterie armat, odezwały się też nasze ciężkie działa. Niemieckie natarcie zaczęło utykać, przystawać, wreszcie zatrzymało się. Wówczas dowódca załogi Pułtuska, major Mazur, poprowadził Obronę Naro­dową na bagnety. Żywo ruszyły nasze kompanie, odrzucając Niemców w tył. Ponomarenko widział na­szych piechurów, jak zziajani i poruszeni, ale pełni zapału i dumy, wracali po dokonanym ataku do mia­steczka.




Jednak już po południu Niemcy wprowadzili do boju baterie o wiele liczniejsze od naszych, od razu uzyskując przewagę nad naszą artylerią dzięki licz­nym samolotom obserwacyjnym. Te krążyły nad naszymi bateriami, nad okopami piechoty, nie zwracając nawet uwagi na nieszkodliwy dla nich ogień karabi­nów maszynowych, i nadając przez radio swym artylerzystom cele, świetnie widoczne w pełnym słońcu. W rejonie mostu na Narwi przeszkadzała im skutecznie nasza bateria przeciwlotnicza, jedyna zresztą zu­pełnie nowoczesna, posiadająca półautomatyczne dzia­ła, zmotoryzowana jednostka. Zwalczając pikujące na most niemieckie samoloty, pluton ppor. Śniatyckiego strącił dwie maszyny. Wkrótce nasze baterie cichły jedna po drugiej, gdyż pozrywane zostały linie tele­foniczne, na które spadały nawałnice ognia. Nieliczne radiostacje pracowały, ale było ich tak mało... Niemcy przerzucali ogień to na skraj miasteczka, gdzie były ulokowane nasze punkty obserwacyjne, to na samo miasteczko, które wkrótce zaczęło płonąć, to na stano­wiska ogniowe naszych baterii, nad którymi krążył uparcie samolot z czarnymi krzyżami. Pod wieczór pułki niemieckie ruszyły znów, w gęstych liniach, do natarcia; tym razem odparła je swym ogniem piecho­ta. I znów zjawiło się lotnictwo, nurkując nad naszy­mi liniami i burząc okopy ciężkimi bombami. Niełatwo było utrzymać łączność w dywizjonie kapitana Prosińskiego. Kable były stale przerywane przez wybuchy padających bomb lotniczych, pocisków artylerii a na­wet nożyce dywersantów, i ciągle ponownie wiązane i naprawiane. Dowódca plutonu łączności, porucznik Leonard Popławski, konno jeździł wzdłuż linii, łączą­cych centralę dywizjonu z bateriami, sam naprawia­jąc uszkodzenia, aby zapewnić ciągłość ognia. Ale to trwało tylko do czasu, bo bomby lotnicze spadły na centralę, niszcząc sprzęt i zabijając telefonistów. Prze­wody telefoniczne, poprowadzone z punktów obserwa­cyjnych do stanowisk baterii za Narwią, wzdłuż barier mostu, również były porwane i coraz rzadszy stawał się ogień naszych baterii, coraz dłuższe przerwy w grzmocie naszych armat.
Staliśmy obaj nieco w głębi lasu. Ogniomistrz Po­nomarenko trzymał na długich wodzach swego gnia­dosza, Magnata, który tyle razy na różnych konkursach ratował nasze barwy pułkowe. Magnat sapał ciężko, tłukł nogami i machał ogonem, opędzając złośliwe jesienne muchy. Stary żołnierz, który walczył jeszcze z Niemcami cesarza Wilhelma, zdjął czapkę i pociera­jąc spoconą łysinę, ciągnął swym śpiewnym, kreso­wym akcentem:
- Piechota nasza dobra, dobrze strzela i naciera. Pan Chomiński i pan Rydzewski dobrze strzelali, do­póki mogli. Ale u nas na baterii ciągle siedzi lotnik niemiecki, to i działa nasze milczą. A naszych lotni­ków nie widać. Pewno są gdzie indziej, podobno pod Warszawą idą straszne boje, ale to chyba nieprawda. Tak mówi niemieckie radio z Wrocławia; słuchali go oficerowie rezerwy i powtarzali, ale pan major zaka­zał. Pewnie niemiecka propaganda. Gdzieżby tam już do Warszawy dochodzili. A wie pan kapitan?! Ja dziś szpiega złapałem!
- A to jakim sposobem?
- Przyjeżdża do mnie, na stanowisko przodków, oficer; konno, przez ramię ma przewieszoną skórzaną torbę telefoniczną. Jak to? Oficer z torbą telefonisty? To coś nie tak. Pyta się on mnie: „A gdzie stoi wa­sza bateria?” To ja jego konia cap za uzdę i mówię: „Zsiadaj, panie poruczniku, tu już wybadają, co i jak”. Oddałem go majorowi z 6 pułku. Poprowadzili go do dowództwa.
Kręćka można dostać z tymi szpiegami! Nic, tylko wszyscy łapią szpiegów. Nawet taki stary wyga jak Ponomarenko. Zmieniłem więc czym prędzej temat rozmowy:
- No, jak ojcze atamanie, a gniadosz Magnat w Pułtusku pół litra chyba dostał, że tak pochra­puje?
- A broń Boże, wódki w miasteczku nawet na le­karstwo się nie dostanie. — I uśmiechając się jowialnie ogniomistrz            wyjaśnił: — Magnat tylko przed kon­kursem dostaje, tak dla kurażu. No i dlatego, że moja waga już przyduża, 6 pudów! Trzeba więc było Ma­gnatowi dla wzmocnienia butelkę gorzałki do gardła nalać. A ja trochę walerianki i jazda!
Roześmieliśmy się obaj do naszych wspomnień.
- A Wentyl, jak u pana kapitana chodzi?
- A dobrze, tylko że za nim kłusem cały tabun zwiadu sapluje,       bo mu kroku te święciańskie koniki nie mogą dotrzymać. Zwiadowców już gnaty bolą od ciągłego kłusowania, ale póki się lepszych koni nie dorobię, to już tak musi być.
- No to powodzenia, panie kapitanie, muszę już do swojej baterii ruszać, by wieczornego obroku dojrzeć!
- Do widzenia, ojcze atamanie! Powodzenia!
O siódmej całkiem już pociemniało. Przed nami na przedpolu ścichło, walka wyraźnie przygasła. Zapadła ciemna noc mimo tysięcy gwiazd mrugających na gra­natowym niebie. Robiło się coraz chłodniej. Oddziałki piechoty przerzedły. To tu, to tam słychać było dudnienie kuchni polowych po leśnych drogach. Pie­chota dostaje już wieczorną strawę. A my? Kazałem zebrać menażki i kilku telefonistów poszło do baterii, żeby przynieść dla nas kolację. Poszedł też z nimi Klimczuk. Miał sam zjeść wieczerzę na miejscu, a po­tem pobrać do swojej menażki jedną porcję zupy dla mnie i przynieść ją „po kablu” na punkt obserwacyj­ny. Oficerowie na wojnie jadali z kotła, ale menażek... nic mieli. Więc jak to zrobić?
Minęła długa godzina, zanim nasza karawana przy­ciągnęła z menażkami. Tłusta zupa była obrzydliwie zimna, na szczęście większość zawartości Klimczuk rozlał po drodze, przewracając się z menażką na ja­kichś wertepach i zaczepiając nogami o kable piecho­ty. Pozostali na punkcie zwiadowcy i telefoniści pracowicie skrobali łyżkami blaszane menażki, klnąc ko­legów, którzy wlekli się z jedzeniem jak smoła i przy­nieśli wreszcie zimną strawę. Podchorąży Łyszkowski zaczerpnął kilka łyżek, odszedł na bok i wylał zupę. Ja zrobiłem to samo.        Kompletne świństwo. Łyszkow­ski zapalił papierosa. Ten chociaż sobie zapalił, a ja zostaję ze smakiem stygnącego łoju na wargach.
Zaczęliśmy cicho gwarzyć. Chyba już czołgi się nie pokażą? Co one będą tu robić w nocy? Może dopiero o świcie? Ale przecież będzie je słychać z daleka.
Czołgów nie było, ale i spać nie było można. Cho­dziliśmy wszyscy w kółko, trochę potupując. Porucznik Sylwestrowicz telefonicznie meldował, że konie nakar­mione, bateria po kolacji. Myślę: mają przecież kuch­nię, więc i gorące jedzenie. A my ostatni raz jedliśmy ciepłą strawę w Długosiodle. Kiedy to było? Dziś szó­sty, nie, już siódmy września, bo przecież pierwsza w nocy. Od obiadu czwartego września o suchym pysku. Roześmieliśmy się z podchorążym. Przecież          to dopiero początek.
Nad ranem telefon: zwijać punkt, ja mam się mel­dować natychmiast w sztabie dywizjonu po nowe zadanie.
Zostawiam podchorążego ze zwiadem i telefonistami, by zebrał sprzęt, a sam z trębaczem ruszam do do­wódcy.
Do szosy jechałem przesieką, puściwszy Wentylowi wodze, by wybierał sobie drogę. Było cicho i spokojnie. Tak wyjechałem na szosę. Tu panował pośpiesz­ny ruch, ale w kompletnej ciszy. Rowami szły długie kolumny młodych mężczyzn, na kijach założonych na ramię nieśli jakieś małe węzełki. To rezerwiści nie powołani pod broń. Skąd? Spod Przasnysza, Mławy, Makowa. Szukają komendy uzupełnień, bo książeczki wojskowe, otrzymać przydział i walczyć z najeźdźcą, który pali ich wsie i miasteczka. Idą ich setki — od jednej komendy uzupełnień do drugiej, od jednego powiatu do drugiego. Dokąd udają się teraz? Do Mińska, do Modlina czy Warszawy? Byle gdzie, byle dostać mundur i karabin. Idą tak, zawzięci, pełni nienawiści, najlepsi żołnierze, jakich możemy mieć. Z jaką bym chęcią zamienił na nich tych kilkunastu niedołęgów, których wypatrzyłem w mojej baterii, a którzy już teraz stanowią dla nas kłopotliwy balast. Ale jak to zrobić? No i kiedy?
W gęstym mroku suną cicho nie tylko rezerwiści. Idą kobiety, prowadząc za rękę potykające się dzieci lub niosąc je na ręku czy w chuście na plecach. Idą ludzie starzy, zmęczeni, ledwo ciągnący nogi. Czasami jakaś fura, za nią na postronku jedna krowa, czasem dwie. Obok wozu zaprzężonego w jednego konia wlecze się cała rodzina. Dokąd nieszczęśni idą? Dokąd oczy po­niosą, byle dalej od tego strasznego widma, o którym ten i ów w szkole jeszcze czytał:
Gdzie przejdą stopy takiego widziadła,
niczym jest zguba wiosek ani grodów,
cała kraina pod ziemię zapadła...

Widziadła te wyłoniły się teraz z płonących lasów, tak dla nich groźne i tak samo straszne, jak dla ich ojców pięćset, sześćset czy siedemset lat temu.
Z zadumy wyrwał mnie chichot nadlatującego po­cisku, który wybuchł na szosie przed nami. Po chwili pękł drugi, trzeci, czwarty. W powietrzu rozszedł się niemiły smród spalonego trotylu. Zatupotało za mną. Mój bombardier zrównał się ze mną.
- Gaz, panie kapitanie! — wrzasnął przerażonym głosem.
- No, to maski!
Puszczani wodze i zaczynam operacje z taśmą torby, którą trzeba było skrócić lokując torbą na piersiach. Trzeba też zdjąć hełm i wsunąć go pod pachę, wyjąć maskę i założyć na głowie, trzymając przy tym w rę­ku wodze i kiwając się na koniu, który podniecony wybuchami szedł nerwowo, nierówno, krótkim kro­kiem. Na dodatek Wentyl miał zwyczaj gwałtownego wyrzucania łba do tyłu. Nie chcąc otrzymać potężne­go ciosu twardym końskim łbem w nos, musiałem sie­dzieć w siodle wyprostowany jak świeca.
Nie minęło i parę pacierzy, a maski dyndały się nam na głowach. Okropne rury gumowe wprost spod nosa wjeżdżały do torby przymocowanej na brzuchu. Hełmy podskakiwały na głowie, bo jak tu w ciemno­ściach, jadąc na koniu, zapniesz podpinkę? Uporaliś­my się jakoś z tym wszystkim, a ogień tymczasem ominął nas i następne wybuchy słyszeliśmy już dale­ko z tyłu. Jadąc ostrego stępa zacząłem się rozglądać na boki: co zrobią biedni cywile, którzy przecież masek nie mają? I zdumiony widzę, że cały korowód cieni jak szedł, tak sunie dalej. Idą rezerwiści z tłomoczkami, idą baby z dzieciskami, idą młodzi i starzy. Tfu, do diabła, co to wszystko znaczy? Unoszę hełm do góry, powoli ściągam maskę... ogarnia mnie wilgotne, chłodne powietrze jesiennego ranka. Gazu ani śladu.
Daję ostrogę Wentylowi i zły jak diabli ruszam kłu­sem naprzód, aby zejść z oczu ludziom, wobec których wyprawialiśmy takie dziwy. Ruszył kłusem za mną i bombardier, oczywiście w masce. No, ten niech sobie użyje. Ani myślę wołać, że alarm gazowy skoń­czony. Może na drugi raz pozbędzie się „cykorii”.
Niedługo po tym „ataku gazowym” zobaczyłem sto­jącego na szosie zwiadowcę, który zameldował, że czeka na mnie, by mnie doprowadzić do baterii. Ruszyliśmy dalej na wschód. Słońce już wzeszło i zrobił się dzień. Maszerowaliśmy jakąś leśną drogą przez stary las sosnowy. Wielkie pnie rzucały długie, czar­ne cienie, na liściach jeżyn skrzyły się tęczowo krople rosy. Leśną ciszę przerywały odgłosy naszego marszu. To zadudniło działo, zeskakując kołem z korzenia na polnej drodze, to głucho stęknął obładowany grana­tami jaszcz. Czasami zaświergotał ptak, obojętny na sunącą w leśnej ciszy masę koni, ludzi i żelaza. Konie krótko parskały i prychały. Najciszej zachowywali się ludzie.
Nagle posłyszeliśmy urywane zdanie jakiejś gwał­townej rozmowy. Po chwili ujrzałem na leśnej pola­nie kilka zaprzężonych armat, a dalej grupkę oficerów z naszego pułku. Na wpół leżeli wsparci o pnie drzew głośno debatowali o wczorajszej bitwie. Był to nasz dywizjon, który wycofał się tu spod Pułtuska. Kapi­tan Prosiński coś głośno wykrzykiwał, przerywali mu co chwila Chomiński i Rydzewski. Porucznik rezerwy Bojko zajmował, jak na adwokata przystało, stano­wisko oględnie wyczekujące. Szósta bateria wyrzuciła z jaszczów całe sterty łusek od pocisków armatnich, które zapobiegliwy oficer ogniowy, rezerwista Sielicki, skrzętnie kazał ładować do prawie pustych skrzyń na­bojowych. Kapitan Chomiński irytował się z tego po­wodu:
- Cóż to, zdaje się panu, że pan na poligonie? Co ja będę z tym chłamem robił, gdy trzeba będzie szyb­ko napełnić jaszcze? Prędzej, wyrzucać łuski!
Przemaszerowałem, długo salutując kolegów, którzy pierwsi z naszego pułku wkroczyli do boju. Odpowie­dzieli niedbale, pełni swej wyższości.
Dotarliśmy wreszcie do dużej polany, na której za­jąłem stanowisko ogniowe. Działa wtoczono między pierwsze drzewa. Przodki odjechały kłusem leśną drogą w tył i w lewo. Po chwili polanę wypełnił trzask otwieranych skrzyń nabojowych, które uderzały wie­kami o koła jaszczów, klapanie zamków armat i zgrzyt wyciąganych z gniazd granatów, starannie zaraz wy­cieranych szmatami z grubego pokładu wazeliny. Zatupotały kopyta konnego patrolu telefonistów, który kłusem ruszył na zachód, ze zgrzytliwym świergota­niem rozwijając kabel z trzymanych w ręku zwijaków. Za nimi wolno ciągnął patrol pieszy, wyciągając rów­nolegle drugi przewód i poprawiając pośpieszną robotę konnego. Sprawdziłem pracę baterii, zresztą dosko­nale kierowaną przez Sylwestrowicza, omówiłem z nim krótkie „co i jak” na wypadek czołgów i nalotów lot­nictwa i kłusem pojechałem, prowadzony przez kabel, na punkt obserwacyjny, gdzie już urządzał się podcho­rąży Łyszkowski.
Czuwaliśmy tu do wieczora. Z jakichś tam powodów obiadu znów nie było, więc raz po raz wyciągaliśmy z kieszeni płaszcza suchary, pracowicie żując i rozra­biając śliną twarde jak drewno pieczywo. Kawy nie było.
Monotonię dnia przerywały tylko grzmoty licznych eskadr bombowców, ciągnących z Prus na Warszawę. Gdzieś tam trzeszczały nasze karabiny maszynowe, ostrzeliwując niemieckie samoloty. Maszynki robiły co można, ale szkoda było tylko nabojów!
Nasze karabiny maszynowe strzelały amunicją mie­szaną: pociski przeciwpancerne i zapalające na prze­mian. Ale niemieckie, metalowe samoloty nie chciały się zapalić i były dostatecznie opancerzone, aby nie zwracać uwagi na całe roje kul. Nasza obrona prze­ciwlotnicza, oparta przeważnie na karabinach maszy­nowych, była zupełnie bezsilna. Inaczej wyglądały sprawy, gdy zastukały czterdziestki oddające automa­tycznie po trzy strzały. W takich wypadkach niemieckie maszyny pięły się ostro w górę, unikając ognia szych armat jak diabeł święconej wody. Niestety, tych czterdziestek mieliśmy tylko cztery w dywizji.
Od czasu do czasu zataczał jastrzębie łuki, kołując nad naszymi głowami, samolot rozpoznawczy z czar­nymi krzyżami. Nakazywaliśmy wówczas baterii kom­pletny bezruch. Zresztą Sylwestrowicz ściął o paręset metrów od swych stanowisk kilka sosenek i ustawił dla niemieckiego lotnika „baterię” jak się patrzy. Nawet przodki ujeździły drogę dojazdową, parę razy obracając tam i z powrotem.
Ze stanowiska dział w prawo od szosy Wyszków— Pułtusk zobaczyłem jakiś ruch na szosie. Stało tam kilka dwukółek piechoty, koło których kręciły się grupki piechurów. Za chwilę silna detonacja wstrząsnęła powietrzem i w górę wzbił się gęsty, brudnoszary obłok. Podniosłem rękę do góry i na ten znak z krzaków wyjechał mój trębacz, przyprowadzając gniadego. Pokłusowałem do szosy. Przy zniszczonym przepuście, nad brzegiem świeżo powstałego poprzecznego rowu na szosie, spotkałem grupę pionierów z 1 pułku pie­choty Legionów. Dowodził nimi wysoki, szczupły sierżant.
- Nie za wiele macie z tym roboty! Na szosie jest tu zaledwie kilka małych mostków i przepustów.
- Ale panie kapitanie, ile mamy roboty poza szosą! Cały dzień cięliśmy masztowe sosny na zawały na drogach leśnych. A potem ich uzbrajanie w miny i wiązki granatów, dobrze zamaskowane! Z prawej strony czołgi nie wjadą na wasze armaty! Wystarczy uważać tylko przed siebie, no i na szosę. A przecież do nas należy i niszczenie stałych linii telefonicznych. Pracujemy od świtu do nocy.
Sierżant zdjął hełm i otarł spocone czoło; odbijało bielą od zakurzonej, brudnej twarzy.
- A gdzie wasz dowódca?
- Porucznik Puzyna? Pojechał do dowódcy pułku po rozkazy, powinien już tu być.
- No to powodzenia, pionierzy — zwróciłem się do całej grupki żołnierzy, wypatrujących teraz coś na niebie. Sierżant przyłożył do oczu lornetkę. Pewnie, że stanie w biały dzień na szosie z wózkami załadowanymi materiałem wybuchowym to sprawa ryzykowna.
Ruszyłem kłusem do moich armat, aby jeszcze raz sprawdzić ich zamaskowanie i gotowość przeciwlotni­czych karabinów maszynowych do otwarcia ognia.


Źródło:
S.Truszkowski, Mój wrzesień, Warszawa 1971, s. 82 - 105

1 komentarz: