BÓJ POD PUŁTUSKIEM
Późno
w nocy z 5 na 6 września odnalazłem baterię w lesie pod Pniewem. Porucznik
Sylwestrowicz meldował jakieś nieistotne szczegóły, więc czym prędzej go
wysłuchałem i zakopałem się na kilka godzin w siano na moim wózku.
Przed
świtem obudził mnie szef baterii, ogniomistrz Szklarczyk, meldując, że mam
jechać do majora po rozkazy. Opowiadał przy tym, że całą noc patrolował z
zapasową obsługą las wokół baterii, bo podobno wszędzie pełno jest szpiegów. O
patrolowanie nie miałem pretensji, ale skąd w lasach pod Pułtuskiem szpiedzy?
Skąd się tu mieli znaleźć? Przesadza stary wojak!
Pojechałem
do majora, który zorientował mnie w sytuacji. Cały 1 pułk piechoty stał w
rezerwie, ale przygotowany do odparcia broni pancernej. W pierwszej linii
piechoty wyznaczono punkty obserwacyjne artylerii, skąd mieliśmy powitać ogniem
niemieckie czołgi. Ulokowałem się na skraju jakiegoś młodego, rzadkiego lasku,
ciągnącego się poza szosą na Pułtusk, telefoniści natychmiast przeciągnęli
kabel do baterii. Przed nami widniało rżysko: równe pole ciągnące się chyba na
kilometr. Całe więc strzelanie będzie trwało najdłużej 3 minuty. Trzeba będzie
się śpieszyć. Wyjaśniłem to telefonicznie porucznikowi i poleciłem okręcać
zapalniki do granatów. A kanonierom kazałem pobiegać koło armat. Jest chłodno,
niech się więc rozgrzeją, muszą być rozruszani i gotowi do szybkiej pracy.
Wokół
panowała senna cisza. Obfita rosa wskazywała, że czeka nas znów upalny dzień.
Skraj polany zaścielały długie, białe pasma mgły. Cicho zajechały na gumowych
kołach armatki przeciwpancerne, wyciągając ciekawie długie, cienkie gardziele
w stronę widniejącego za ścierniskiem lasu. Piechurzy leżeli grupkami nieco
dalej, w głębi lasku.
Do
południa nie działo się nic, jeżeli nie brać pod uwagę meldunku Szklarczyka, że
ma zmartwienie z papierosami - nie tyle z papierosami, co z ich brakiem.
Jesteśmy na racji wojennej, dotąd jednak bateria nie otrzymała jeszcze
przydziału papierosów. Sam nie paląc, nie doceniałem tego braku, ale teraz
uprzytomniłem sobie, jak musieli się czuć żołnierze w większości przecież
palący. Jak tu zaradzić? Szklarczyk zgłasza, że koło stanowiska armat na
samochodzie jest spółdzielnia piechoty, która ma papierosy. Kupić można.
-
No więc kupujcie, ogniomistrzu!
-
Ale to nie takie proste, bo bateria ma pieniądze tylko na kucie koni.
-
No to niech porucznik Sylwestrowicz wypłaci na papierosy z tych pieniędzy, a
jak będę u was, to kwit poświadczę.
-
Nie wolno, panie kapitanie!
-
Ja daję rozkaz, wykonacie go natychmiast!
Tak
więc zaczynałem wojnę, co dzień popełniając jakieś przestępstwo. Wczoraj
samowolnie opuściłem baterię, dzisiaj bezprawnie dysponuję pieniędzmi. Na
szczęście wszystkie wojny są pod pewnymi względami do siebie podobne.
Wiedziałem już, że na każdej wojnie trzeba czym prędzej powyrzucać wszelkie
regulaminy, i to na samym początku. Szklarczyk zapomniał jednak całkiem, jak
było na poprzedniej wojnie, i bałwochwalczo czcił pokojowe bóstwo zwane regulaminem.
W
miarę jak słońce wysuszało rosę, a działo się to szybko, okazywało się, że
okoliczne lasy bynajmniej nie są puste. Tu i tam obozowały, przemieszane z oddziałami
wojsk, grupki ludności uciekającej spod granicy. Wóz w jednego konia, na nim
kilka tłumolców, krowa przywiązana z tyłu, kilka bab i kupa dzieciaków.
Wszystko zastraszone, zakurzone i wymęczone. Ogni nie wolno palić. Ale jak dać
dzieciom jakąś łyżkę strawy? Więc jednak tu i tam wykwita mały, nikły dymek.
Taki konieczny, cywilny dymek. Pod innym krzakiem może telefoniści odgrzewają
wczorajszą zimną zupę, bo przecież kuchnia tu nie przyjedzie! Jak odróżnić dym
wojskowy od cywilnego? Gdzie tu biwaki wojsk, a gdzie obozy z tysiącami
uciekinierów? A niemiecki lotnik, który zaraz po wschodzie słońca zaczął krążyć
nad naszymi pozycjami, sam bezpieczny, zaglądał do naszych lasków i wypatrywał
oczy, by później zarzucić okolicę kłębami czarnych dymów z armatnich pocisków.
W
pewnej chwili w głębi lasku dało się zauważyć niezwykłe poruszenie. Poszedłem w
tamtą stronę. Kilku żołnierzy zatrzymało młodego chłopaka. Ubrany był tylko w
spodnie i koszulę, na głowie miał cyklistówkę, w ręku prowadził rower, który
nie miał numeru. Chłopak nie posiadał dokumentów. Szpieg. Miał lat
osiemnaście, mówił spokojnie, dobrą polszczyzną. Pochodził z następnej wsi,
jechał rowerem do stryja zamieszkałego za szosą. To wszystko mogło być prawdą,
było zupełnie prawdopodobne.
Ale...
ale sierżant trzymał w ręku blaszane podłużne puszki, wypełnione pakułami
nasyconymi naftą. Cztery takie puszki, ustawione w rogach naszego biwaku i
podpalone, wytyczały kłębami czarnego, tłustego dymu rozłożenie wojska
niemieckiemu lotnikowi. Przewrócone mogły zapalić suche podszycie, rozniecić
pożar i wykurzyć nas z jedynego ukrycia, jakie dawał las.
Oficerowie
piechoty przepytywali chłopca. Sierżant wołał głośno, by przynieśli postronek.
Sąd polowy i na gałąź!
Czy
chłopak był gapą i bez potrzeby jeździł, nie mając dowodów, po terenie
przyszłej walki, czy pudełka z pakułami wyrzucił w chwili zatrzymania, czy też
dziwnym zbiegiem okoliczności leżały tu porzucone przez kogo innego? Szpieg czy
gapowaty wiejski wyrostek? Wreszcie — Niemiec czy Polak?
To
tu gdzieś pod Pułtuskiem znajdowała się przecież wieś niemiecka, Nowosielce, z
której jedyny Polak, sołtys, uciekł w obawie przed swymi sąsiadami. A takich
wsi było więcej.
Nie
czekałem na rozstrzygnięcie tej trudnej do rozwiązania sprawy. O
przeprowadzeniu normalnych dochodzeń nie mogło być mowy. Staliśmy tu zresztą
dla odparcia niemieckich czołgów, a wszystko inne było przecież mniej ważne.
Tymczasem
pod Pułtuskiem wybuchła wrzawa walki. Nasz drugi dywizjon, który stał pod
miasteczkiem, rozpoczął ogień, prowadząc go w dużym tempie. Powtarzane serie
wystrzałów grzmiały po lasach roznosząc daleko echo bitwy. Wkrótce usłyszeliśmy
głuche „uff uff” haubic. Na punkcie obserwacyjnym telefonista powtarzał bez
przerwy:
-
Wanda, tu Julek, Wanda, tu Julek - A od czasu do czasu. - Popraw uziemienie!
Podchorąży,
oparty za drzewem, wypatrywał horyzont przez lornetkę. Wszędzie zupełny
bezruch. Do nas docierały tylko dalekie odgłosy toczącej się przed nami
gwałtownej walki.
Miała
ona taki przebieg: nasz drugi dywizjon, który w ciągu 36 godzin zrobił 70 km
marszu po piaszczystych wertepach ziemi kurpiowskiej, rano 6 września stanął
pod Pułtuskiem. Ta dawna rosyjska twierdza była doprowadzona do stanu jakiej
takiej obronności; od marca prowadzono tu prace, łącząc forty umocnieniami
polowymi, opierającymi się skrzydłami o brzeg Narwi. Były więc wykopane
głębokie rowy strzeleckie, betonowe schrony dla karabinów maszynowych i
obserwacyjne dla artylerii. Całość opasana była przeszkodami z drutu
kolczastego, przebiegającymi o sto metrów przed rowami strzeleckimi.
Zaraz
po przybyciu na miejsce dowódca dywizjonu, kapitan Prosiński, otrzymał od
majora Mazura, dowódcy obrony przyczółka mostowego w Pułtusku, teczki
zawierające szczegóły topografii terenu, szkice i dane do prowadzenia ognia.
Bateria
6 otrzymała odcinek z cegielnią, 5 - odcinek lewoskrzydłowy naprzeciw wsi
Jeżewo, zaś 4 - odcinek środkowy. Dowódca 5 baterii, kapitan Rydzewski, który
kiedyś rozpoczynał swą służbę oficerską w mojej starej, 2 baterii, otrzymał od
kapitana Prosińskiego swą teczkę, jednak po jej przejrzeniu doszedł do wniosku,
że szkice oparte o stare rosyjskie mapy, z roku 1890, nie na wiele mu się
przydadzą, zaś dane do prowadzenia ognia zostały opracowane na podstawie mapy o
innej podziałce niż mapy, które miała bateria, pożytku więc z nich być nie
mogło.
Kpt.
Rydzewski odszukał na swym odcinku dowódcę piechoty; był to zaledwie 20-letni
podporucznik. Kapitan sprawdził widoczność przedpola z betonowych bunkrów, stan
karabinów maszynowych i amunicji; porozmawiał ze strzelcami - rezerwistami,
którzy byli w wieku ojca ich dowódcy. Podporucznik, pełen zapału i chęci do
walki, z nabożeństwem słuchał rad kapitana, mającego już jedną wojnę za sobą.
Pierwszy
meldunek o nieprzyjacielu przyniósł sierżant piechoty, dowódca patrolu na
przedpolu. Usłyszał on warkot motoru i nakazał swej drużynie zajęcie stanowiska
ogniowego. Kiedy na drodze pojawił się samochód pancerny, kazał otworzyć ogień
z rusznicy przeciwpancernej. Już po pierwszym strzale wóz pancerny stanął.
Jeszcze jeden strzał - cisza. Wówczas dwóch strzelców podeszło do samochodu;
znaleźli opartego o kierownicę zabitego żołnierza; drugi, strzelec kaemu, był
ranny. Kapitan Rydzewski, upewniony o obecności nieprzyjaciela, rozpoczął
wstrzeliwanie zaznaczających się na przedpolu punktów terenowych.
Wieczorem
z południowego krańca wsi Lipniki wyłoniła się niemiecka piechota — akurat w
miejscu wstrzelanym przez kapitana. Bateria rzuciła tam niezwłocznie nawałę
pocisków, za nią drugą i trzecią. Mimo to niemiecka piechota wykonywała ruch naprzód,
posuwając się skokami, chwilami pełzając. Nasz schron z karabinami maszynowymi
milczał. Zdziwiony tym kapitan pobiegł do schronu, wskazał celowniczemu cel i
podał celownik do otwarcia ognia, który z miejsca pokrył cel; teraz niemieccy
piechurzy zostali przyciśnięci do ziemi.
Słońce
chyliło się już ku zachodowi, gdy odezwała się niemiecka artyleria, strzelając
w kierunku cegielni i pustych koszar 13 pułku piechoty. Teraz kapitan
pozostawił załodze bunkra pilnowanie niemieckiej piechoty pod Lipnikami, a sam
przeniósł ogień swej baterii przed cegielnię i koszary, na które ruszyła do
szturmu niemiecka piechota. W cegielni doszło do użycia granatów ręcznych i
rozpoczęła się walka wręcz na bagnety. Dowódca 6 baterii, kapitan Chomiński,
musiał opuścić swój punkt obserwacyjny. Niemcy wprowadzili do walki liczne
karabiny maszynowe, których gniazda były widoczne z punktu obserwacyjnego kpt.
Rydzewskiego. Wspierając swego sąsiada, kapitan granatami zmuszał je kolejno do
milczenia. Już o zmroku ruszyła nasza piechota do przeciwuderzenia, wyrzucając
Niemców z cegielni. Kapitan Chomiński znów zajmuje swój poprzedni punkt
obserwacyjny. Zapada noc. Koniec walki. Bateria melduje: zużyto po 80 pocisków
na działo. Kuchnia połowa wydaje obiad.
W
nocy przychodzą jaszcze pełne pocisków, baterie uzupełniają amunicję do pełnego
stanu. Na stanowiskach dział czuwa obsługa, na punktach obserwacyjnych, w
centralach łączności - stan ostrej czujności; jest to już trzecia noc bez snu.
Cisza
trwała do godziny 6 rano. O wschodzie słońca 7 września Niemcy otworzyli ogień;
na odcinek obrony, wspierany przez baterię kpt. Rydzewskiego, strzelały trzy
niemieckie baterie. Nasza 5 bateria Strzela na wieś Płochowo zajętą przez
Niemców i ucisza niemieckie gniazda karabinów maszynowych. Ale dlaczego nasz
schron z karabinami maszynowymi znów milczy?
Kapitan
biegnie doń rowem dobiegowym i stwierdza, że obsługa jest zaszokowana
morderczym ogniem bijącym z trzech stron. Pociski wpadają do środka przez
strzelnice.
Kapitan
stanął nieco z boku strzelnicy, wycelował karabin maszynowy na Płochowo i
zaryglował lufę. Teraz celowniczy rozpoczął ogień nie wysuwając się do
strzelnicy; pociski układały się na Płochowie. Rydzewski wyskoczył ze schronu i
znów rowem pobiegł z powrotem do swego punktu obserwacyjnego; teraz jego punkt
był pod tak silnym ogniem, że kapitan mógł obserwować część przedpola jedynie
przykładając oko do skraju szczeliny obserwacyjnej. Mimo tej ostrożności
został jednak draśnięty pociskiem w głowę. Widząc w rejonie szosy karabin
maszynowy, strzelający bez przerwy, kilkoma pociskami uciszył go na zawsze.
W
tym momencie łączność telefoniczna z baterią została przerwana. Natychmiast
telefonista dostał rozkaz wyruszenia wzdłuż linii, celem naprawienia uszkodzenia.
Było to zadanie niełatwe; schron był pod silnym ogniem artylerii oraz ckm,
wnętrze wypełniał drażniący oczy kurz kruszonego betonu, spadającego pyłu,
ziemi wyrzucanej wybuchami pocisków wysoko w górę, gazu spalonego prochu i
wduszanych siłą wybuchów gazów z rozrywających się tuż przy schronie granatów.
Załoga schronu ogłuchła, wszystkich ogarniały torsje. Teraz, chcąc wydostać
się ze schronu, należało wyskoczyć z otworu włazu i przebyć 20 metrów
dzielących schron od stodoły, która przesłaniała przed obserwacją i ogniem
niemieckich cekaemów.
Telefonistę
z przywiązanym na plecach aparatem wyrzucili żołnierze ze schronu o 5 metrów do
tyłu, po czym podpełzł on ku stodole, w której znikł, dając za chwilę znak, że
rusza dalej.
Ale
tymczasem bateria milczała. Milczał również i nasz schron ckm. Niemcy,
ośmieleni brakiem reakcji na ich działanie, prowadzili teraz ze wszystkich
stron bezkarnie ogień. Czas mijał. Kapitan w ślad za pierwszym wysłał drugiego
telefonistę, zaś oficera do dowódcy kompanii piechoty, rozkazując mu iść do
schronu ckm i osobiście strzelać.
Wkrótce
ujrzał, że pociski jego dział spadają na Płochowo: to oficer ogniowy baterii,
porucznik Wojtkiewicz, samodzielnie rozpoczął ogień; za chwilę rozlega się
telefon. Nasz bunkier ckm owija delikatna mgiełka gazu: karabiny maszynowe
strzelają.
Kryzys
minął.
Teraz
kapitan Rydzewski prowadzi ogień na Płochowo; jest głuchy, nie słyszy wybuchów
pocisków, ale widzi ich dymy; przenosi ogień swych dział na wzgórze leżące na
wprost, okładając je nawałami szybko prowadzonego ognia. Bateria strzela z
najwyższą szybkością. Dowódca nie liczy już pocisków, ocenia, że wystrzelił w
ciągu kilkunastu minut dwieście granatów.
Tymczasem
oficer ogniowy melduje, że bateria od godziny jest pod ogniem artylerii
niemieckiej, która wymacuje ją seriami bateryjnymi. To ten ogień spowodował
zerwanie kabli właśnie w pobliżu baterii i utrudniał ich naprawę. Straty
baterii: jeden podchorąży i dwóch kanonierów rannych, dwa konie okaleczone.
Bateria otrzymała 4 dodatkowe jaszcze amunicji, mimo to ma teraz zaledwie po
20 pocisków na działo.
A
właśnie Niemcy atakują Jeżewo. Więc na baterię idzie komenda: cel numer 5, po 3
pociski na działo. Podchorąży - obserwator i zwiadowca dostają mdłości od gazów
wybuchających wokół schronu pocisków. Znów łączność zerwana. Teraz kapitan sam
rusza naprawiać kabel: wyskakuje ze schronu i czołga się do stodoły, dalej
przetacza się od leja do leja. Za rozwalonym domem znalazł swych telefonistów
leżących twarzami do ziemi. Odwraca jednego z nich, krzyczy: - Dlaczego nie
wróciłeś do schronu? - Telefonista na widok swego dowódcy zerwał się i stanął
na baczność. Kapitan pchnął go z powrotem na ziemię, ale nie może się z nim
dogadać. To samo z drugim. Obaj są ogłuszeni, zaszokowani. W tej chwili pomoc z
nich żadna. Kapitan bierze telefon i pełzając rusza rowem przydrożnym. W pewnej
chwili ogląda się i widzi swych zwiadowców, których pozostawił w schronie,
biegnących co sił w nogach w stronę drogi. Podchorąży pierwszy dopadł rowu;
melduje, że otrzymał rozkaz od dowódcy kompanii piechoty opuszczenia schronu;
piechota otrzymała rozkaz zwinięcia obrony Pułtuska.
Teraz
pełzną wszyscy, jeden za drugim, rowem wznoszącym się lekko ku górze. Przed
dowódcą baterii, który czołgał się na końcu, poruszał się podchorąży
Wojciechowicz; ten w pewnym momencie zatrzymał się - otrzymał postrzał w obie
nogi. Krew obficie wypływa przez spodnie. Kapitan usiłuje go podźwignąć,
ciągnąć. Podchorąży, wysoki, masywny mężczyzna, przedstawia ciężar nie lada.
Skarży się, powtarzając wciąż: -Boli, boli... Kapitan jest bezradny, unosi
lekko głowę; Niemcy są w pobliżu, dochodzą już do drutów. Musi więc zostawić
rannego; poleca mu krzykiem wzywać pomocy, która mu się należy, jako rannemu,
również od wroga.
Tymczasem
cały patrol przemknął rowem przez grzbiet wzgórza i teraz, bezpieczny, posuwa
się biegiem naprzód. Jeszcze kilkadziesiąt metrów czołgania i kapitan jest już
po drugiej stronie wzgórza, przy moście; w tym miejscu była ustawiona centrala
telefoniczna. Dowódca telefonistów meldował szczegóły dotyczące jego służby;
teraz dopiero kapitan Rydzewski poczuł, że jest wyczerpany i przysiadł na
skraju rowu; przez zaschłe gardło wydobył z trudem głos:
-
Pić.
Na
szczęście podoficer - telefonista miał w manierce czarną kawę.
Za
chwilę kapitan wraca do pracy bojowej. Zarządza zwijanie kabla, rusza pieszo
przez most. Tu załącza aparat telefoniczny do linii. Bateria zgłasza się,
działa stoją na stanowisku. Oficer ogniowy regulaminowo melduje stan amunicji:
po 5 granatów przeciwpancernych na działo, amunicji zwykłej zupełny brak.
Drogą maszeruje kompania piechoty ściągnięta z okopów. Trzeba tych żołnierzy
podtrzymać na duchu. Zapowiada więc mijającym go piechurom:
-
Bateria zaraz rozpocznie ogień!
-
Pada komenda: Pierwsze działo cel numer 5, cztery pociski.
Rozlega
się grzmot blisko strzelającej armaty. Twarze piechurów rozjaśniają się: nie
są sami, ktoś im pomaga...
W
ciągu niecałej doby bateria wystrzeliła 1200 pocisków, a więc 10 pełnych
jaszczów. Na wagę daje to 8 ton amunicji. Straty: 2 podchorążych, 2 kanonierów,
2 konie.
Tak
skończyła 5 bateria swój pierwszy dzień wojny.
To
właśnie 5 bateria kapitana Rydzewskiego oraz dwa działa z 2 baterii, wyratowane
pod Stoczkiem przez ogniomistrza Ponomarenkę - razem sześć armat - stanowiło w
drugiej fazie kampanii wrześniowej całą artylerię naszej dywizji. 22 września
rankiem 5 bateria stała gotowa do marszu na drodze prowadzącej do cukrowni
Wożuczyn, daleko za Zamościem. Od tyłu kolumny poszedł okrzyk: „Niemcy jadą”.
Byli to parlamentariusze, jadący do sztabu naszej dywizji. W pierwszym odkrytym
wozie jechało, pod białą flagą, sześciu żołnierzy niemieckich i dwóch polskich
oficerów. Samochody z trudem wymijały baterię i batalion piechoty. W dowództwie
1 pułku piechoty Legionów ppłk Parczyński przyjął parlamentariuszy. Pierwszy
wszedł do wiejskiej izby ppłk Krawczyk, w płaszczu i polowej rogatywce. Za nim niemiecki
hauptman, dalej rotmistrz naszego 8 pułku ułanów.
Podpułkownik
Krawczyk zwrócił się do dowódcy 1 p. p. Legionów z żądaniem natychmiastowego
złożenia broni. Oto już wczoraj cała armia generała Piskora złożyła broń. Wojna
jest skończona!
Kiedy
ppłk Krawczyk wypowiedział te słowa, nasze ciężkie haubice, którymi dowodził
major Pietrzak, przemówiły po drugiej stronie Wożuczyna głębokim basem.
Słysząc
grzmot ciężkich dział, od którego zadrżały szyby i posypał się tynk z powały, ppłk
Krawczyk zwrócił się do ppłk Parczyńskiego:
-
Proszę o natychmiastowe wstrzymanie ognia!
-
Ognia nie każę przerwać. Dywizja rusza do natarcia. Panów odsyłam pod eskortą
do dowództwa armii.
Po
chwili delegacja odjechała.
Następnego
dnia 2 i 5 bateria wspierały natarcia własnej piechoty na wieś Antonówkę,
prowadząc ogień z odległości 700 metrów. O świcie na stanowisko 2 baterii przygalopowały
trzy zaprzęgi artyleryjskie bez ludzi. Przodek był niemiecki. Ogniomistrz
Ponomarenko natychmiast przyjął je do służby w swej baterii. Jezdni w sakwach
znaleźli papierosy, czekoladę i sporo sucharów. Był to istny dar niebios. W
czasie dzielenia zdobyczy i zaprzęgania koni do naszych przodków na stanowisko
dział przybyło ośmiu niemieckich kanonierów. Jeden z naszych oficerów zapytał
po niemiecku:
-
Co wy tu robicie?
-
Przyszliśmy po nasze konie, które się spłoszyły i zbiegły - Oto one - i ręką
wskazywali na świeże, wypoczęte konie, wprzęgnięte już do naszych przodków
-
Co za bezczelność! — wrzasnął oburzony Ponomarenko. - Najpierw oddać karabiny,
a potem porozmawiamy!
Zdumienie
niemieckich kanonierów nie miało granic. Nie tylko nie oddano im koni, ale
jeszcze odebrano karabiny!
Jednak
wkrótce nastąpił tragiczny finał walk dywizji.
Ze
wszystkich stron otoczone kompanie i baterie, pod ogniem armat i karabinów
maszynowych, topniały w oczach. 5 bateria oddała swe ostatnie strzały, strzelając
na wprost, po czym została zniszczona ogniem niemieckiej artylerii. Piękne
kasztany, w czasie pokoju chluba naszego pułku, potonęły w bagnach pod
Tarnawatką.
Kapitan
Rydzewski i ppor. Thun ocaleli z pogromu, bo przypadkiem znaleźli się w
niewielkiej fałdzie terenu, gdzie nie docierały roje pocisków karabinów maszynowych,
dziesiątkujących wszystko, co żyło i ruszało się na baterii.
24
września 1 pułk artylerii lekkiej Legionów przestał istnieć, walcząc do
ostatka.
Ale
to było później. A tymczasem trwał zaciekły bój o przyczółek.
Po
południu pojawiły się na północ od Pułtuska eskadry niemieckie, krążąc nad
jakimś punktem. Od kluczy odrywały się kolejno pojedyncze samoloty i ostro
pikując znikały za ścianą lasu. Potem słychać było głuche wybuchy bomb.
Pod
wieczór zajrzał na mój punkt obserwacyjny przejeżdżający z 2 baterii
ogniomistrz Ponomarenko, przez wiele lat zaprzęgowy mojej baterii. Stary wojenny
praktyk, wyjechał pod jakimś pretekstem naprzód, by znów powąchać dobrze mu
znanego prochu. Teraz opowiedział, że w samym Pułtusku, za Narwią, swe punkty
obserwacyjne mają baterie drugiego dywizjonu, że miasta broni Obrona Narodowa
wspierana przez lekkie i ciężkie baterie, które nadciągnęły tu dopiero po
południu, grzęznąc od wczorajszego ranka w nadnarwiańskich piaskach. Niemcy
pokazali się już rano: wpadło do miasteczka kilka ciężarówek z prowiantem -
Niemcy byli przekonani, że Pułtusk jest w ich ręku. Bez strzału nasza piechota
rozbroiła ich i wkrótce polskie kuchnie połowę gotowały niemieckie konserwy. -
Niedługo potem - opowiadał Ponomarenko - na szosach prowadzących z Makowa i
Ciechanowa zakurzyły długie kolumny ciężarówek. Pełnym gazem nadjechała
niemiecka piechota. Kapitan Chomiński pierwszy rozpoczął ogień ze swego punktu
obserwacyjnego przy cegielni, waląc w kolumnę granatami. Motory stanęły, a
niemiecka piechota wysycała się z wozów i ruszyła do natarcia, ale już strzelały
trzy baterie armat, odezwały się też nasze ciężkie działa. Niemieckie natarcie
zaczęło utykać, przystawać, wreszcie zatrzymało się. Wówczas dowódca załogi Pułtuska,
major Mazur, poprowadził Obronę Narodową na bagnety. Żywo ruszyły nasze
kompanie, odrzucając Niemców w tył. Ponomarenko widział naszych piechurów, jak
zziajani i poruszeni, ale pełni zapału i dumy, wracali po dokonanym ataku do
miasteczka.
Jednak
już po południu Niemcy wprowadzili do boju baterie o wiele liczniejsze od
naszych, od razu uzyskując przewagę nad naszą artylerią dzięki licznym
samolotom obserwacyjnym. Te krążyły nad naszymi bateriami, nad okopami
piechoty, nie zwracając nawet uwagi na nieszkodliwy dla nich ogień karabinów
maszynowych, i nadając przez radio swym artylerzystom cele, świetnie widoczne w
pełnym słońcu. W rejonie mostu na Narwi przeszkadzała im skutecznie nasza
bateria przeciwlotnicza, jedyna zresztą zupełnie nowoczesna, posiadająca
półautomatyczne działa, zmotoryzowana jednostka. Zwalczając pikujące na most niemieckie
samoloty, pluton ppor. Śniatyckiego strącił dwie maszyny. Wkrótce nasze baterie
cichły jedna po drugiej, gdyż pozrywane zostały linie telefoniczne, na które
spadały nawałnice ognia. Nieliczne radiostacje pracowały, ale było ich tak
mało... Niemcy przerzucali ogień to na skraj miasteczka, gdzie były ulokowane
nasze punkty obserwacyjne, to na samo miasteczko, które wkrótce zaczęło płonąć,
to na stanowiska ogniowe naszych baterii, nad którymi krążył uparcie samolot z
czarnymi krzyżami. Pod wieczór pułki niemieckie ruszyły znów, w gęstych
liniach, do natarcia; tym razem odparła je swym ogniem piechota. I znów
zjawiło się lotnictwo, nurkując nad naszymi liniami i burząc okopy ciężkimi
bombami. Niełatwo było utrzymać łączność w dywizjonie kapitana Prosińskiego.
Kable były stale przerywane przez wybuchy padających bomb lotniczych, pocisków
artylerii a nawet nożyce dywersantów, i ciągle ponownie wiązane i naprawiane.
Dowódca plutonu łączności, porucznik Leonard Popławski, konno jeździł wzdłuż
linii, łączących centralę dywizjonu z bateriami, sam naprawiając uszkodzenia,
aby zapewnić ciągłość ognia. Ale to trwało tylko do czasu, bo bomby lotnicze
spadły na centralę, niszcząc sprzęt i zabijając telefonistów. Przewody
telefoniczne, poprowadzone z punktów obserwacyjnych do stanowisk baterii za
Narwią, wzdłuż barier mostu, również były porwane i coraz rzadszy stawał się
ogień naszych baterii, coraz dłuższe przerwy w grzmocie naszych armat.
Staliśmy
obaj nieco w głębi lasu. Ogniomistrz Ponomarenko trzymał na długich wodzach
swego gniadosza, Magnata, który tyle razy na różnych konkursach ratował nasze
barwy pułkowe. Magnat sapał ciężko, tłukł nogami i machał ogonem, opędzając
złośliwe jesienne muchy. Stary żołnierz, który walczył jeszcze z Niemcami
cesarza Wilhelma, zdjął czapkę i pocierając spoconą łysinę, ciągnął swym
śpiewnym, kresowym akcentem:
-
Piechota nasza dobra, dobrze strzela i naciera. Pan Chomiński i pan Rydzewski
dobrze strzelali, dopóki mogli. Ale u nas na baterii ciągle siedzi lotnik niemiecki,
to i działa nasze milczą. A naszych lotników nie widać. Pewno są gdzie
indziej, podobno pod Warszawą idą straszne boje, ale to chyba nieprawda. Tak
mówi niemieckie radio z Wrocławia; słuchali go oficerowie rezerwy i powtarzali,
ale pan major zakazał. Pewnie niemiecka propaganda. Gdzieżby tam już do
Warszawy dochodzili. A wie pan kapitan?! Ja dziś szpiega złapałem!
-
A to jakim sposobem?
-
Przyjeżdża do mnie, na stanowisko przodków, oficer; konno, przez ramię ma
przewieszoną skórzaną torbę telefoniczną. Jak to? Oficer z torbą telefonisty?
To coś nie tak. Pyta się on mnie: „A gdzie stoi wasza bateria?” To ja jego
konia cap za uzdę i mówię: „Zsiadaj, panie poruczniku, tu już wybadają, co i
jak”. Oddałem go majorowi z 6 pułku. Poprowadzili go do dowództwa.
Kręćka
można dostać z tymi szpiegami! Nic, tylko wszyscy łapią szpiegów. Nawet taki
stary wyga jak Ponomarenko. Zmieniłem więc czym prędzej temat rozmowy:
-
No, jak ojcze atamanie, a gniadosz Magnat w Pułtusku pół litra chyba dostał, że
tak pochrapuje?
-
A broń Boże, wódki w miasteczku nawet na lekarstwo się nie dostanie. — I
uśmiechając się jowialnie ogniomistrz
wyjaśnił: — Magnat tylko przed konkursem dostaje, tak dla kurażu. No i
dlatego, że moja waga już przyduża, 6 pudów! Trzeba więc było Magnatowi dla
wzmocnienia butelkę gorzałki do gardła nalać. A ja trochę walerianki i jazda!
Roześmieliśmy
się obaj do naszych wspomnień.
-
A Wentyl, jak u pana kapitana chodzi?
-
A dobrze, tylko że za nim kłusem cały tabun zwiadu sapluje, bo mu kroku te święciańskie koniki nie
mogą dotrzymać. Zwiadowców już gnaty bolą od ciągłego kłusowania, ale póki się
lepszych koni nie dorobię, to już tak musi być.
-
No to powodzenia, panie kapitanie, muszę już do swojej baterii ruszać, by
wieczornego obroku dojrzeć!
-
Do widzenia, ojcze atamanie! Powodzenia!
O
siódmej całkiem już pociemniało. Przed nami na przedpolu ścichło, walka
wyraźnie przygasła. Zapadła ciemna noc mimo tysięcy gwiazd mrugających na granatowym
niebie. Robiło się coraz chłodniej. Oddziałki piechoty przerzedły. To tu, to
tam słychać było dudnienie kuchni polowych po leśnych drogach. Piechota
dostaje już wieczorną strawę. A my? Kazałem zebrać menażki i kilku telefonistów
poszło do baterii, żeby przynieść dla nas kolację. Poszedł też z nimi Klimczuk.
Miał sam zjeść wieczerzę na miejscu, a potem pobrać do swojej menażki jedną
porcję zupy dla mnie i przynieść ją „po kablu” na punkt obserwacyjny.
Oficerowie na wojnie jadali z kotła, ale menażek... nic mieli. Więc jak to
zrobić?
Minęła
długa godzina, zanim nasza karawana przyciągnęła z menażkami. Tłusta zupa była
obrzydliwie zimna, na szczęście większość zawartości Klimczuk rozlał po drodze,
przewracając się z menażką na jakichś wertepach i zaczepiając nogami o kable
piechoty. Pozostali na punkcie zwiadowcy i telefoniści pracowicie skrobali
łyżkami blaszane menażki, klnąc kolegów, którzy wlekli się z jedzeniem jak
smoła i przynieśli wreszcie zimną strawę. Podchorąży Łyszkowski zaczerpnął
kilka łyżek, odszedł na bok i wylał zupę. Ja zrobiłem to samo. Kompletne świństwo. Łyszkowski zapalił
papierosa. Ten chociaż sobie zapalił, a ja zostaję ze smakiem stygnącego łoju
na wargach.
Zaczęliśmy
cicho gwarzyć. Chyba już czołgi się nie pokażą? Co one będą tu robić w nocy?
Może dopiero o świcie? Ale przecież będzie je słychać z daleka.
Czołgów
nie było, ale i spać nie było można. Chodziliśmy wszyscy w kółko, trochę
potupując. Porucznik Sylwestrowicz telefonicznie meldował, że konie nakarmione,
bateria po kolacji. Myślę: mają przecież kuchnię, więc i gorące jedzenie. A my
ostatni raz jedliśmy ciepłą strawę w Długosiodle. Kiedy to było? Dziś szósty,
nie, już siódmy września, bo przecież pierwsza w nocy. Od obiadu czwartego
września o suchym pysku. Roześmieliśmy się z podchorążym. Przecież to dopiero początek.
Nad
ranem telefon: zwijać punkt, ja mam się meldować natychmiast w sztabie
dywizjonu po nowe zadanie.
Zostawiam
podchorążego ze zwiadem i telefonistami, by zebrał sprzęt, a sam z trębaczem
ruszam do dowódcy.
Do
szosy jechałem przesieką, puściwszy Wentylowi wodze, by wybierał sobie drogę.
Było cicho i spokojnie. Tak wyjechałem na szosę. Tu panował pośpieszny ruch,
ale w kompletnej ciszy. Rowami szły długie kolumny młodych mężczyzn, na kijach
założonych na ramię nieśli jakieś małe węzełki. To rezerwiści nie powołani pod
broń. Skąd? Spod Przasnysza, Mławy, Makowa. Szukają komendy uzupełnień, bo książeczki
wojskowe, otrzymać przydział i walczyć z najeźdźcą, który pali ich wsie i
miasteczka. Idą ich setki — od jednej komendy uzupełnień do drugiej, od jednego
powiatu do drugiego. Dokąd udają się teraz? Do Mińska, do Modlina czy Warszawy?
Byle gdzie, byle dostać mundur i karabin. Idą tak, zawzięci, pełni nienawiści,
najlepsi żołnierze, jakich możemy mieć. Z jaką bym chęcią zamienił na nich tych
kilkunastu niedołęgów, których wypatrzyłem w mojej baterii, a którzy już teraz
stanowią dla nas kłopotliwy balast. Ale jak to zrobić? No i kiedy?
W
gęstym mroku suną cicho nie tylko rezerwiści. Idą kobiety, prowadząc za rękę
potykające się dzieci lub niosąc je na ręku czy w chuście na plecach. Idą
ludzie starzy, zmęczeni, ledwo ciągnący nogi. Czasami jakaś fura, za nią na
postronku jedna krowa, czasem dwie. Obok wozu zaprzężonego w jednego konia
wlecze się cała rodzina. Dokąd nieszczęśni idą? Dokąd oczy poniosą, byle dalej
od tego strasznego widma, o którym ten i ów w szkole jeszcze czytał:
Gdzie przejdą
stopy takiego widziadła,
niczym jest
zguba wiosek ani grodów,
cała kraina pod
ziemię zapadła...
Widziadła
te wyłoniły się teraz z płonących lasów, tak dla nich groźne i tak samo
straszne, jak dla ich ojców pięćset, sześćset czy siedemset lat temu.
Z
zadumy wyrwał mnie chichot nadlatującego pocisku, który wybuchł na szosie
przed nami. Po chwili pękł drugi, trzeci, czwarty. W powietrzu rozszedł się
niemiły smród spalonego trotylu. Zatupotało za mną. Mój bombardier zrównał się
ze mną.
-
Gaz, panie kapitanie! — wrzasnął przerażonym głosem.
-
No, to maski!
Puszczani
wodze i zaczynam operacje z taśmą torby, którą trzeba było skrócić lokując
torbą na piersiach. Trzeba też zdjąć hełm i wsunąć go pod pachę, wyjąć maskę i
założyć na głowie, trzymając przy tym w ręku wodze i kiwając się na koniu,
który podniecony wybuchami szedł nerwowo, nierówno, krótkim krokiem. Na
dodatek Wentyl miał zwyczaj gwałtownego wyrzucania łba do tyłu. Nie chcąc
otrzymać potężnego ciosu twardym końskim łbem w nos, musiałem siedzieć w
siodle wyprostowany jak świeca.
Nie
minęło i parę pacierzy, a maski dyndały się nam na głowach. Okropne rury gumowe
wprost spod nosa wjeżdżały do torby przymocowanej na brzuchu. Hełmy
podskakiwały na głowie, bo jak tu w ciemnościach, jadąc na koniu, zapniesz
podpinkę? Uporaliśmy się jakoś z tym wszystkim, a ogień tymczasem ominął nas i
następne wybuchy słyszeliśmy już daleko z tyłu. Jadąc ostrego stępa zacząłem
się rozglądać na boki: co zrobią biedni cywile, którzy przecież masek nie mają?
I zdumiony widzę, że cały korowód cieni jak szedł, tak sunie dalej. Idą
rezerwiści z tłomoczkami, idą baby z dzieciskami, idą młodzi i starzy. Tfu, do
diabła, co to wszystko znaczy? Unoszę hełm do góry, powoli ściągam maskę...
ogarnia mnie wilgotne, chłodne powietrze jesiennego ranka. Gazu ani śladu.
Daję
ostrogę Wentylowi i zły jak diabli ruszam kłusem naprzód, aby zejść z oczu
ludziom, wobec których wyprawialiśmy takie dziwy. Ruszył kłusem za mną i
bombardier, oczywiście w masce. No, ten niech sobie użyje. Ani myślę wołać, że
alarm gazowy skończony. Może na drugi raz pozbędzie się „cykorii”.
Niedługo
po tym „ataku gazowym” zobaczyłem stojącego na szosie zwiadowcę, który
zameldował, że czeka na mnie, by mnie doprowadzić do baterii. Ruszyliśmy dalej
na wschód. Słońce już wzeszło i zrobił się dzień. Maszerowaliśmy jakąś leśną
drogą przez stary las sosnowy. Wielkie pnie rzucały długie, czarne cienie, na
liściach jeżyn skrzyły się tęczowo krople rosy. Leśną ciszę przerywały odgłosy
naszego marszu. To zadudniło działo, zeskakując kołem z korzenia na polnej
drodze, to głucho stęknął obładowany granatami jaszcz. Czasami zaświergotał
ptak, obojętny na sunącą w leśnej ciszy masę koni, ludzi i żelaza. Konie krótko
parskały i prychały. Najciszej zachowywali się ludzie.
Nagle
posłyszeliśmy urywane zdanie jakiejś gwałtownej rozmowy. Po chwili ujrzałem na
leśnej polanie kilka zaprzężonych armat, a dalej grupkę oficerów z naszego
pułku. Na wpół leżeli wsparci o pnie drzew głośno debatowali o wczorajszej
bitwie. Był to nasz dywizjon, który wycofał się tu spod Pułtuska. Kapitan
Prosiński coś głośno wykrzykiwał, przerywali mu co chwila Chomiński i
Rydzewski. Porucznik rezerwy Bojko zajmował, jak na adwokata przystało, stanowisko
oględnie wyczekujące. Szósta bateria wyrzuciła z jaszczów całe sterty łusek od
pocisków armatnich, które zapobiegliwy oficer ogniowy, rezerwista Sielicki,
skrzętnie kazał ładować do prawie pustych skrzyń nabojowych. Kapitan Chomiński
irytował się z tego powodu:
-
Cóż to, zdaje się panu, że pan na poligonie? Co ja będę z tym chłamem robił,
gdy trzeba będzie szybko napełnić jaszcze? Prędzej, wyrzucać łuski!
Przemaszerowałem,
długo salutując kolegów, którzy pierwsi z naszego pułku wkroczyli do boju.
Odpowiedzieli niedbale, pełni swej wyższości.
Dotarliśmy
wreszcie do dużej polany, na której zająłem stanowisko ogniowe. Działa
wtoczono między pierwsze drzewa. Przodki odjechały kłusem leśną drogą w tył i w
lewo. Po chwili polanę wypełnił trzask otwieranych skrzyń nabojowych, które
uderzały wiekami o koła jaszczów, klapanie zamków armat i zgrzyt wyciąganych z
gniazd granatów, starannie zaraz wycieranych szmatami z grubego pokładu
wazeliny. Zatupotały kopyta konnego patrolu telefonistów, który kłusem ruszył
na zachód, ze zgrzytliwym świergotaniem rozwijając kabel z trzymanych w ręku
zwijaków. Za nimi wolno ciągnął patrol pieszy, wyciągając równolegle drugi
przewód i poprawiając pośpieszną robotę konnego. Sprawdziłem pracę baterii,
zresztą doskonale kierowaną przez Sylwestrowicza, omówiłem z nim krótkie „co i
jak” na wypadek czołgów i nalotów lotnictwa i kłusem pojechałem, prowadzony
przez kabel, na punkt obserwacyjny, gdzie już urządzał się podchorąży
Łyszkowski.
Czuwaliśmy
tu do wieczora. Z jakichś tam powodów obiadu znów nie było, więc raz po raz
wyciągaliśmy z kieszeni płaszcza suchary, pracowicie żując i rozrabiając śliną
twarde jak drewno pieczywo. Kawy nie było.
Monotonię
dnia przerywały tylko grzmoty licznych eskadr bombowców, ciągnących z Prus na
Warszawę. Gdzieś tam trzeszczały nasze karabiny maszynowe, ostrzeliwując
niemieckie samoloty. Maszynki robiły co można, ale szkoda było tylko nabojów!
Nasze
karabiny maszynowe strzelały amunicją mieszaną: pociski przeciwpancerne i
zapalające na przemian. Ale niemieckie, metalowe samoloty nie chciały się
zapalić i były dostatecznie opancerzone, aby nie zwracać uwagi na całe roje
kul. Nasza obrona przeciwlotnicza, oparta przeważnie na karabinach maszynowych,
była zupełnie bezsilna. Inaczej wyglądały sprawy, gdy zastukały czterdziestki
oddające automatycznie po trzy strzały. W takich wypadkach niemieckie maszyny
pięły się ostro w górę, unikając ognia szych armat jak diabeł święconej wody.
Niestety, tych czterdziestek mieliśmy tylko cztery w dywizji.
Od
czasu do czasu zataczał jastrzębie łuki, kołując nad naszymi głowami, samolot
rozpoznawczy z czarnymi krzyżami. Nakazywaliśmy wówczas baterii kompletny
bezruch. Zresztą Sylwestrowicz ściął o paręset metrów od swych stanowisk kilka
sosenek i ustawił dla niemieckiego lotnika „baterię” jak się patrzy. Nawet przodki ujeździły drogę dojazdową, parę razy obracając tam i z powrotem.
Ze
stanowiska dział w prawo od szosy Wyszków— Pułtusk zobaczyłem jakiś ruch na szosie.
Stało tam kilka dwukółek piechoty, koło których kręciły się grupki piechurów.
Za chwilę silna detonacja wstrząsnęła powietrzem i w górę wzbił się gęsty,
brudnoszary obłok. Podniosłem rękę do góry i na ten znak z krzaków wyjechał
mój trębacz, przyprowadzając gniadego. Pokłusowałem do szosy. Przy zniszczonym
przepuście, nad brzegiem świeżo powstałego poprzecznego rowu na szosie,
spotkałem grupę pionierów z 1 pułku piechoty Legionów. Dowodził nimi wysoki,
szczupły sierżant.
-
Nie za wiele macie z tym roboty! Na szosie jest tu zaledwie kilka małych
mostków i przepustów.
-
Ale panie kapitanie, ile mamy roboty poza szosą! Cały dzień cięliśmy masztowe
sosny na zawały na drogach leśnych. A potem ich uzbrajanie w miny i wiązki
granatów, dobrze zamaskowane! Z prawej strony czołgi nie wjadą na wasze armaty!
Wystarczy uważać tylko przed siebie, no i na szosę. A przecież do nas należy i
niszczenie stałych linii telefonicznych. Pracujemy od świtu do nocy.
Sierżant
zdjął hełm i otarł spocone czoło; odbijało bielą od zakurzonej, brudnej twarzy.
-
A gdzie wasz dowódca?
-
Porucznik Puzyna? Pojechał do dowódcy pułku po rozkazy, powinien już tu być.
-
No to powodzenia, pionierzy — zwróciłem się do całej grupki żołnierzy,
wypatrujących teraz coś na niebie. Sierżant przyłożył do oczu lornetkę. Pewnie,
że stanie w biały dzień na szosie z wózkami załadowanymi materiałem wybuchowym
to sprawa ryzykowna.
Ruszyłem
kłusem do moich armat, aby jeszcze raz sprawdzić ich zamaskowanie i gotowość
przeciwlotniczych karabinów maszynowych do otwarcia ognia.
Źródło:
S.Truszkowski,
Mój wrzesień, Warszawa 1971, s. 82 -
105
Ładnie to wygląda.
OdpowiedzUsuń